JABŁONIEC 1914
Limanowskie Stowarzyszenie Historii Ożywionej
Aktualności
dodano: 03-09-2019 21:16:20,
odsłon: 1996
PL
Kapitan Tadeusz Paolone
Zapomniany bohater ziemi tymbarskiej

Tadeusz Paolone (Cieszyn, 18 lipca 1937 r.)

(zdjęcie ze zbiorów Marii Pulit)

  

Kapitan Tadeusz Paolone był niewątpliwie prawdziwym patriotą, jednym z tych, którzy dla Ojczyzny nie szczędzą sił, nie unikają trudów i cierpień, a nawet świadomie i dobrowolnie składają życie na Jej ołtarzu. Zginął 11 października 1943 r. w obozie KL Auschwitz.

Ciekawa to postać, a tak mało znana, nawet w swych rodzinnych stronach. Wzór trwania na stanowisku nie dla chwilowej kariery, wygodnego życia, poklasku widzów – lecz dla wyższego celu, jakim jest dobro Ojczyzny. Godny naśladowania dla wszystkich, którzy naprawdę pragną Ją kochać – niezależnie od tego, gdzie będą pracować i jak potoczą się ich losy.

 

Tadeusz Paolone pochodził z maleńkiej wioski Piekiełko, leżącej w Beskidzie Wyspowym, między Tymbarkiem a Limanową, w obecnym województwie małopolskim. Wprawdzie w Piekiełku nazwisko Paolone jest jeszcze znane i są osoby – zwłaszcza starsze i z nim spokrewnione – pamiętające Tadeusza z lat dziecięcych i młodzieńczych, jednak współcześni młodzi często nie umieją już odpowiedzieć na pytanie, kim był.

 

Nie ma też obecnie w Piekiełku, ani w jego najbliższych okolicach takiego nazwiska. Owszem, mieszkała tu jedna rodzina o tym nazwisku, jednakże w 1929 r. opuściła Piekiełko i wyjechała „za chlebem” do dalekiej Argentyny. Pamięć o niej pozostała jedynie w postaci nazwy osiedla, gdzie mieszkała, a które zwane jest Talianówka – od nazwy państwa, z jakiego pochodziła – Italii.

 

Opowiadanie o tej rodzinie nie jest długie, ale spróbujmy uchwycić to, co się udało zebrać na podstawie wywiadów oraz nielicznych dokumentów i powiązać, w miarę możności, w logiczną całość. Być może na tej podstawie ktoś w sposób bardziej naukowy opracuje w przyszłości dokładniejszą historię kapitana – popartą badaniami archiwalnymi.

 

Rodzina Paolone ma niewątpliwie korzenie włoskie. W pisowni tego nazwiska występują różne formy. I tak dziadek Tadeusza używał formy Paolone (Jan, ur. 1858 r. w Qualso w północnych Włoszech). W dokumentach późniejszych (np. w metrykach chrztu z parafii w Nowym Rybiu) występuje forma Paulone, natomiast część rodziny osiadła w Argentynie używa nazwiska Pauloni.

 

Nazwisko Paolone w okolicach Tymbarku i Piekiełka pojawia się w drugiej połowie XIX w., wraz z pracownikiem związanym z budową linii kolejowej na trasie Chabówka-Nowy Sącz. Z zawodu kamieniarz, pracował przy stawianiu przyczółków mostów i wiaduktów kolejowych. Jan Paolone widocznie na dłużej zatrzymał się w okolicach Tymbarku (linia kolejowa przebiegała przez rzekę Łososinę i liczne, powiązane z nią potoki, było więc dużo roboty kamieniarskiej). Tutaj też poznał pannę, Marię Leśniak, z którą, w dniu 27 lipca 1884 r., zawarł związek małżeński. Ślub odbył się w kościele parafialnym w Nowym Rybiu. Jak wynika z ksiąg metrykalnych oboje państwo młodzi w roku zawarcia małżeństwa kończyli po 26 lat. Przy nazwisku Paolone jest także dopisek „di Qualso”.

 

Jan z rodziną na stałe zamieszkał w Piekiełku – na osiedlu nazywanym od tego czasu Talianówką. Malżeństwo miało dwóch synów: Franciszka – urodzonego 25 stycznia 1885 r. oraz Andrzeja – urodzonego 30 listopada 1886 r.

 

Jan Paolone zmarł 14 września 1934 r., zaś jego żona Maria – 5 stycznia 1941 r. Oboje zostali pochowani na cmentarzu parafialnym w Nowym Rybiu. Tam również spoczywa ich młodszy syn, Andrzej, który zmarł 21 grudnia 1954 r. Był on – jak odnotowano w akcie zgonu – w „nieznacznym stopniu niepełnosprawny w mowie i na umyśle”. Jednakże, według rozmówców, był inteligentny i bardzo grzeczny w stosunku do innych.

 

 

Dom rodziny Paolone w Piekiełku, osiedle Talianówka

(zdjęcie ze zbiorów Marii Pulit)

  

Franciszek natomiast (starszy syn Jana) w akcie małżeńskim odnotowany został już jako rolnik, mimo iż nadal zajmował się – po ojcu – kamieniarstwem. W styczniu 1908 r. zawarł związek małżeński z Julianną Homą, pochodzącą z Tymbarku. Jako małżeństwo osiedli w Piekiełku, gdzie prowadzili niewielkie gospodarstwo rolne. Na Talianówce wybudowali dom i oborę, w dużej części z kamienia, co w tamtych czasach w tych okolicach było rzadkością. Rodzina mieszkała tam ponad 20 lat – do czasu wyjazdu do Argentyny.

 

Julianna i Franciszek Paolone – mieszkając w Piekiełku – mieli pięcioro dzieci. Byli to: Tadeusz – urodzony 23 lipca 1909 r., Edmund Paweł – urodzony 3 lipca 1912 r., Jan Eugeniusz – urodzony 24 stycznia 1914 r., Zdzisław urodzony w 1919 r. i Emilia Marianna – urodzona 22 lipca 1921 r. W Argentynie urodziło się jeszcze dwóch chłopców: Eugeniusz – w 1931 r. i Emilio Luis – w 1933 r. Dzieci urodzone w Polsce dzieciństwo spędziły w Piekiełku. Tu też uczęszczały do szkoły ludowej, w której nauka trwała 4 lata. Mieściła się ona w budynku karczmy Żyda Kaufmana. Uczył w niej tylko jeden nauczyciel. Patronem tej szkoły był św. Stanisław Kostka.

 

 

Metryka chrztu Tadeusza Paolone

(zdjęcie w zbiorach Marii Pulit)

 

Po ukończeniu szkoły ludowej dalszą naukę chłopcy kontynuowali w szkole powszechnej w Tymbarku, gdzie często odwiedzali państwa Kapturkiewiczów, jako że Maria Kapturkiewicz była siostrą ich matki. Po pewnym czasie wytworzyła się bardzo serdeczna relacja między Tadeuszem a ciotką, która traktowała go jak własnego syna. Była to prawdziwa więź rodzinna, która dotrwała do ostatnich dni jego pobytu w Tymbarku, w sercach zaś – na pewno do końca życia obojga. Widać wyraźny wpływ cioci (tak zawsze zwracał się do p. Marii) na Tadeusza. To ona zachęcała go – chociaż on również tego pragnął – do kontynuowania nauki. Ona też zapewne miała duży wkład w jego patriotyczne ukształtowanie jako Polaka.

 

Nie wiemy co było powodem, że rodzina Tadeusza postanowiła opuścić Polskę i wyjechać do Argentyny. Możemy tylko domyślać się, że była to chęć poprawy sytuacji materialnej, gdyż w dawnej Galicji, a szczególnie w powiecie limanowskim, panowała wówczas ogromna bieda.

 

Pisał o niej Władysław Orkan, który doskonale znał warunki życia mieszkańców tego regionu, a także inni, np. opisujący działalność inż. Józefa Marka na terenie ziemi tymbarskiej.

 

 

Julianna Paolone – matka Tadeusza

(zdjęcie ze zbiorów Marii Pulit)

  

 

Zdzisław Paolone – brat Tadeusza – z matką

(zdjęcie ze zbiorów Marii Pulit)

  

W roku 1926 wyjechał najpierw sam Franciszek Paolone, pozostawiając w kraju resztę rodziny – do czasu znalezienia w Argentynie pracy i przygotowania mieszkania. Dowiadujemy się tego z „Karty wezwania” Wydziału Konsularnego w Argentynie, dotyczącej sprowadzenia tam żony Julii wraz z dziećmi. Z tego dokumentu wynika również, że Franciszek Paolone zamieszkał w miejscowości Florencia w północno-wschodniej części prowincji Santa Fe, gdzie zatrudniony był jako murarz, zarabiając dziennie 8 dolarów, co dawało mu miesięczny dochód w postaci 200 dolarów.

 

Wtedy też prawdopodobnie nastąpiła decyzja Tadeusza o pozostaniu w Polsce. W „Karcie Wezwania” zapisane jest, że Franciszek pragnie sprowadzić „Żonę y pięcioro dzieci: Tadeusz, Zdzisław, Jan, Edmund i Emilja, zam. w Polsce”. Później nastąpiła jednak korekta i na „Karcie” dokonano poprawki, skreślając z niej Tadeusza.

 

Zachodzi pytanie – dlaczego Tadeusz nie pojechał do Argentyny wraz z resztą rodziny? Odpowiedź otrzymujemy od p. Marii Pulit, córki Marii Kapturkiewicz. Kiedy nadszedł decydujący moment wyjazdu do Argentyny, Tadeusz ze łzami w oczach prosił: „Ciociu, ja jestem Polakiem i chcę żyć w Polsce. Będę ci pomagał i wszystko robił dla ciebie, tylko pozwól mi pozostać. Nie będę dla was ciężarem”. Na takie prośby ciocia nie pozostała obojętna. Zgodziła się przyjąć go do swego domu, jak własnego syna. Jeszcze zanim wyjechała matka z rodzeństwem, Tadeusz zamieszkał w Tymbarku.

  

Franciszek Paolone i Julianna Paolone – rodzice Tadeusza

(zdjęcie ze zbiorów Marii Pulit)

  

Ciotka, pragnąc by chłopiec dalej się kształcił, zapisała go po ukończeniu szkoły powszechnej do renomowanego II Gimnazjum im. Króla Bolesława Chrobrego w Nowym Sączu. Było to w roku 1927. Na czas nauki Tadeusz zamieszkał, jak wielu innych gimnazjalistów z prowincji, na prywatnej stancji. Dojazd wprawdzie był możliwy, gdyż kursował pociąg relacji Chabówka-Nowy Sącz, jednakże zabierał zbyt dużo czasu. Tak więc korzystniejszym było mieszkać na stancji – mimo iż wiązało się to z dość dużymi kosztami. Ciotka chętnie łożyła na kształcenie chłopca, choć państwo Kapturkiewiczowie nie należeli do bogatych. Często też – aby zaoszczędzić na kosztach przejazdu – pieszo wędrowała z Tymbarku do Nowego Sącza, by zanieść Tadeuszowi „coś do jedzenia”. Potwierdzeniem, że było to praktykowane, jest opis ks. Władysława Pachowicza pochodzącego z okolic Tymbarku, zamieszczony w książeczce „Matka”.

 

Tadeusz został gimnazjalistą, a jego matka wraz z pozostałymi dziećmi wyjechała w roku 1929 do męża w Argentynie. Wcześniej jednak sprzedano gospodarstwo sąsiadom, rodzinom Smoterów oraz Bubulów.

 

Tadeusz uczył się dobrze. Podobno szczególnie interesował się historią, z której „wybierał” swych ulubionych bohaterów (z którymi się identyfikował), zwłaszcza tych walczących o dobro Ojczyzny i pokonujących jej wrogów.

 

Dyrektorem II Gimnazjum był wówczas Stanisław Serafin, cieszący się dużym autorytetem. To dzięki jego kierownictwu poziom nauczania w tej szkole był wysoki. Sam, jako nauczyciel i kierownik tej placówki, był wymagający, ale sprawiedliwy. Cieszył się więc powszechnym szacunkiem w sądeckim środowisku.

 

W roku 1931 młody Paolone skończył egzaminem maturalnym naukę w gimnazjum. Po otrzymaniu świadectwa dojrzałości wrócił na krótko do Tymbarku – na odpoczynek. Miał już sprecyzowane plany na dalsze życie. Postanowił podjąć zawodową służbę wojskową. W rozbudzeniu zainteresowania wojskiem dopomógł brat matki – Jan Homa, zawodowy wojskowy. Skierował on Tadeusza do szkoły wojskowej w Dębicy.

 

Po jej ukończeniu, już jako oficer, Tadeusz Paolone przeniesiony został do Cieszyna, gdzie otrzymał przydział służbowy do 4 Pułku Strzelców Podhalańskich. Służąc w Cieszynie, w roku 1936 poznał Romę Sygnarską. Była to córka nauczycieli mieszkających pod Dębicą. Do gimnazjum chodziła w Cieszynie. Miłość była głęboka i wzajemna.

 

Tadeusz Paolone jako podporucznik (wrzesień 1934 r.)

(zdjęcie ze zbiorów Marii Pulit)

  

Oto co pisze o tym sama Roma Sygnarska w liście do matki Tadeusza: „Chodziłam wówczas do ósmej klasy gimnazjalnej w Cieszynie, gdy w lutym 1936 roku poznałam Pani syna. Nie mogłam go nie pokochać – miał coś czarującego w obejściu (...), a poza tym był człowiekiem nadzwyczaj uczciwym, bardzo dobrym i uczynnym, o prawym charakterze (...). Był ceniony w wojsku przez przełożonych (...), przepowiadano mu świetną karierę. Dosyć na tym, że nie widziałam poza nim świata.

 

Nie wiem dlaczego pokochał mnie i on. (...) pewnie wiedział, że jestem mu oddana i bardzo go kocham, bo było przecież mnóstwo kobiet ładniejszych i bardziej wartościowych ode mnie, które chętnie nazwałyby go «swym».

 

Niestety, ja jestem biedna, a aby wyjść za mąż za wojskowego, który nie był kapitanem, trzeba było złożyć parę ładnych tysięcy w ministerstwie. Tak więc czekaliśmy: ja koło Dębicy, u moich rodziców, on w Cieszynie. Od czasu do czasu przyjeżdżał do mnie, a gdy ja miałam więcej wolnego czasu niż on, to z kolei ja jeździłam do Cieszyna. (...) Ale nie doczekałam się na ślub. Wybuchła wojna...”.

 

Piękna to miłość i warta opisu – szkoda tylko, że nie doszło do szczęśliwego finału, jak to bywa w romansach lub bajkach. Widmo wojny było natomiast realne.

 

Tadeusz Paolone został mianowany porucznikiem ze starszeństwem  z dniem 19 marca 1938 r. Był to jednocześnie jego ostatni awans oficerski, który znajduje potwierdzenie w źródłach. Nie są znane okoliczności, w jakich został mianowany na stopień kapitana.

 

Tadeusz Paolone – z prawej (Cieszyn, 1937 r.)

(zdjęcie ze zbiorów Marii Pulit)

 

 

Tadeusz Paolone (Cieszyn, 1935 r.)

(zdjęcie ze zbiorów Marii Pulit)

  

Tadeusz Paolone wyruszył na front jako dowódca 9 kompanii III batalionu 4 Pułku Strzelców Podhalańskich. Udało się  mu przetrwać wojnę obronną 1939 r. bez odniesienia ran. Uniknął także niewoli. Natomiast jego wujek –  kpt. Jan Homa – poległ 8 września 1939 r. pod Radłowem.

 

Jan Homa (poległ w czasie wojny obronnej 1939 r.) z żoną Janiną Wojnarowicz i córką Janiną

(zdjęcie ze zbiorów Marii Pulit) 

 

O dalszych losach Tadeusza dowiadujemy się dzięki cytowanemu już wyżej listowi Romy Sygnarskiej. Czytamy w nim:

 

„10 września 1939 roku przyszedł do nas Tadzio zarośnięty (...) z dwoma kolegami w pełnym uzbrojeniu. (Niemcy byli tu już od trzech dni) (...). Przebraliśmy ich w cywilne ubrania i tego samego wieczoru wywiozłam ich do znajomego leśniczego. Tam odpoczęli dwa dni i już w cywilu, ale z bronią w ręku (co groziło śmiercią) poszli za wojskiem, aby dołączyć do oddziałów”.

 

Z tych zdań wynika, że oddział Tadeusza został rozbity, a jemu i jego kolegom udało się wymknąć i uniknąć niewoli. Po odpoczynku udali się w kierunku frontu, by kontynuować walkę. To jednak im się nie udało i jak pisze dalej pani Roma w swym obszernym liście: „Dokładnie po tygodniu wrócił do nas Tadzio. Rosjanie wkroczyli i nie było sensu iść dalej. Siedział u nas trzy tygodnie”.

 

Te trzy tygodnie to okres przygotowania do dalszego życia. Wraz z Romą snuli plany na przyszłość. Ponieważ w szkole, w której uczyli rodzice Romy, kwaterowało wojsko, zaś Tadeusz nie miał żadnych cywilnych dokumentów, pobyt w tej miejscowości stawał się niebezpieczny. Postanowiono więc, że wróci do Tymbarku, gdzie w sposobnym czasie zawrą związek małżeński. W Tymbarku, ze względów bezpieczeństwa, nie zamieszkał u ciotki, lecz w tzw. Starym Dworze, u administratora miejscowych dóbr ziemskich, Mariana Prekla. Wcześniej jeszcze – z tych samych powodów – przez krótki czas ukrywał się na terenie Rabki, w willi inż. Antoniego Grochowolskiego. Mieszkając tam nawiązał kontakt z kpt. Franciszkiem Galicą, dowódcą tworzącego się wówczas na terenie Podhala podziemia.

 

Tadeusz Paolone – w środku

(zdjęcie ze zbiorów Marii Pulit)

  

W Tymbarku Paolone zjawił się pod koniec października i został fikcyjnie zatrudniony przez dziedziczkę tutejszych dóbr ziemskich, Zofię Turską, na stanowisku gajowego lasów pod Mogielicą. To dało mu dużą możliwość kontaktowania się z innymi oficerami WP, z którymi rozpoczął organizowanie w terenie tajnych komórek ruchu oporu.

 

W pierwszych dniach stycznia 1940 r., dzięki pracownikom Urzędu Gminy w Tymbarku, a szczególnie Michałowi Macko, Tadeusz Paolone otrzymał nowe dokumenty na nazwisko „Tadeusz Lisowski”. Zgodnie z nimi, urodził się 23 lipca 1909 r. w miejscowości Krzywczyce pod Lwowem. Pod takim też nazwiskiem Podhalańska Spółdzielnia Owocarska w Tymbarku wydała mu dokument (również fikcyjny), że jest zatrudniony w tej placówce jako zbieracz ziół i runa leśnego, co dawało mu możność stosunkowo swobodnego poruszania się w terenie.

 

Tadeusz Paolone

(zdjęcie ze zbiorów Marii Pulit)

  

6 stycznia 1940 r., w domu krewnego konspiratora Szymona Pyrcia – Stanisława Pyrcia – w Tymbarku zorganizowano pierwszą formalną komórkę konspiracyjną, pod przewodnictwem kpt. Tadeusza Paolone. W skład tymbarskiej placówki Związku Walki Zbrojnej weszli:

 

- kpt. Tadeusz Paolone ps. „Lisowski”,

- ppor. Szymon Pyrć ps. „Jaskółka”,

- Władysław Duchnik ps. „Duchniewski”,

- Józef Kulpa ps. „Owoc”,

- Andrzej Kruczyński ps. „Horodenko”,

- Michał Macko ps. „Ryszard”,

- Adam Niesiołowski ps. „Gawin”,

- Franciszek Sojka ps.„Kajos”,

- Antoni Surdziel ps. „Dzik”,

- Jan Zapała ps. „Osa”,

- bracia Kołowscy.

 

Wszyscy złożyli przysięgę na krzyż, według tekstu:

 

„Wobec Boga Wszechmogącego i Najświętszej Marii Panny Królowej Korony Polskiej kładę swe ręce na ten święty krzyż – znak nadziei i zbawienia – i przysięgam być wiernym Rzeczypospolitej, stać na straży Jej honoru i Jej wyzwolenia. Walczyć ze wszystkich sił, aż do ofiary samego życia. Przysięgam – Prezydentowi Rzeczypospolitej oraz Naczelnemu Wodzowi i jego rozkazom oraz wyznaczonemu Komendantowi będę bezwzględnie posłuszny, a tajemnicy niezłomnie dochowam, cokolwiek by mnie spotkać miało. Tak mi dopomóż Bóg!”

 

Dokonanie tego aktu potwierdzili wszyscy swymi podpisami na tylnej stronie jednego z obrazów religijnych, znajdujących się w mieszkaniu Stanisława Pyrcia.

 

Tak rozpoczęła się oficjalna działalność podziemia na tymbarskiej ziemi. Oczywiście, konspiracyjne grupy powstawały także wcześniej. Przecież już 11 grudnia 1939 r. we dworze Zofii Turskiej, kpt. Wacław Szyćko ps. „Wiktor”, wraz z porucznikiem Janem Cieślakiem ps. „Maciej”, przyjęli przysięgę od rodziny Zofii Turskiej i niektórych osób zatrudnionych w jej posiadłości. Było to jednak działanie nieformalne. Natomiast od dnia 6 stycznia 1940 r., po złożeniu przysięgi w domu Pyrcia, działalność ta stała się już oficjalną.

 

Kapitan Paolone działał bardzo aktywnie, jednakże był żołnierzem „z krwi i kości” i dlatego praca konspiracyjna nie dawała mu zadowolenia. On pragnął walczyć jak przystoi na żołnierza – otwarcie, z bronią w ręku. Postanowił więc przedrzeć się przez kordon graniczny i dotrzeć do tworzącej się Armii Polskiej na Zachodzie, której organizatorem i naczelnym wodzem był gen. Władysław Sikorski. Rozpoczął więc odpowiednie przygotowania – rozpoznanie terenu i możliwości przekroczenia granicy. W lutym poczynił osobiste przygotowanie do wymarszu.

 

Znów zjawił się u ciotki Kapturkiewiczowej, która pomogła mu w skompletowaniu ekwipunku. W daszek czapki wszyła jego prawdziwe dokumenty. Fałszywe natomiast miały mu służyć jedynie „na wszelki wypadek” – w czasie przekraczania granicy.

 

Wreszcie nastąpiła najcięższa chwila dla Tadeusza i jego najbliższych – moment pożegnania. Było to pożegnanie bardzo czułe, a zarazem bardzo bolesne – wszyscy bowiem podświadomie przeczuwali, że jest to ich ostatnie już spotkanie. Ciotka, ze łzami w oczach, błogosławiąc go na drogę, czyni znak krzyża świętego na czole i szepce modlitewne błaganie o szczęśliwą drogę, gorąco całuje jego czoło. Tadeusz równie gorąco całuje ręce cioci, dziękując za wszelkie dobro, jakie mu wyświadczyła w życiu i przeprasza za wszystkie kłopoty, jakie jej sprawił swoją obecnością i prosi o pamięć w modlitwie. Ciotka wręcza mu jeszcze specjalny kawałek chleba, tzw. ułomek, aby mu nigdy chleba nie brakowało (taki jest bowiem zwyczaj w tej okolicy). Tadeusz ruszył w świat – „w nieznane”.

 

Przerzut został ustalony na marzec – przez granicę w Szczawnicy. Tam też zameldował się – w określonym miejscu i ustalonym terminie. Początek wyprawy odbył się bez żadnych przeszkód. Dalej jednak los mu nie sprzyjał. Ledwie zdążył znaleźć się na Słowacji, zatrzymany został przez tamtejszą, współpracującą z Niemcami, straż graniczną. Natychmiast powiadomiono placówkę gestapo w Nowym Sączu i wkrótce w Muszynie nastąpiło przekazanie Tadeusza przez policję słowacką funkcjonariuszom gestapo. Ci przewieźli go do swej siedziby w Nowym Sączu, gdzie przez pewien czas był przesłuchiwany i torturowany. Tadeusz był jednak odporny. Mimo różnych metod tortur i upokorzeń nie uległ, nie zdradził nikogo i nie ujawnił powiązań organizacyjnych. Śledztwo spełzło na niczym, podjęto więc decyzję o przewiezieniu go do Tarnowa, gdzie osadzono go w więzieniu i nadal przesłuchiwano. Jednakże i tu nie załamał się i nie zdradził nikogo. Uznano go jednak za osobę niebezpieczną i 13 czerwca 1940 r. skierowano w pierwszym transporcie polskich więźniów do nowopowstałego niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz. Tadeusz Paolone otrzymał tam numer 329.

 

Odnośnie do aresztowania Tadeusza Paolone nieco więcej szczegółów przynosi również list jego narzeczonej, Romy Sygnarskiej, która pisze:

 

„Myśleliśmy, że Tadziowi się udało i czekaliśmy wiadomości z Węgier. Tymczasem 27 maja 1940 r. dostaję z Tarnowa kartkę, żeby przyjechać. Otóż okazuje się, że wszystkich złapano na Słowacji. Trzech kurierów, którzy mieli ze sobą różne rzeczy, rozstrzelano na miejscu, majora i Tadzia wsadzono do więzienia, z którego wyłamali drzwi i uciekli. Następnie złapano ich i znowu wsadzono”.

 

Po otrzymaniu tych informacji Roma pisała listy i wysyłała paczki do więzienia w Tarnowie oraz czyniła starania o uwolnienie narzeczonego. Podobnie było, kiedy dowiedziała się, że wysłany został „do nowo utworzonego obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu”. Jej starania, niestety, nie powiodły się. Odetchnęła jedynie nieco, kiedy w 1941 r. od jednego z więźniów, który zwolniony został z obozu, uzyskała wiadomość, że „Tadeusz pracuje w kartoflarni, a więc jest pod dachem i pracy nie ma ciężkiej”.

 

Natomiast w obozie – podobnie, jak na gestapo i w więzieniu – Tadeusz nie uległ załamaniu, lecz szukał więźniów o podobnych poglądach, by wspólnie walczyć o wolną i niepodległą Polskę, mimo iż byli za drutami obozu, otoczeni zewsząd „stróżami” i „uszami” tych stróżów.

 

Dość szybko nawiązał kontakt z innymi więźniami – byłymi oficerami Wojska Polskiego, którzy postanowili na terenie obozu utworzyć Związek Organizacji Wojskowej. I organizacja taka rzeczywiście powstała jesienią 1940 r. Inspiratorem jej powstania był ppor. Witold Pilecki, a oficjalnym komendantem – ppłk Kazimierz Rawicz. Organizacja ta miała podobną jak w normalnych jednostkach wojskowych strukturę, z zachowaniem stopni oficerskich. W „sztabie”, jaki został utworzony, znalazł się również i kapitan Tadeusz Lisowski – pod takim bowiem nazwiskiem był zarejestrowany w obozie Tadeusz Paolone. Powierzono mu dowództwo trzeciego „batalionu” i miał pod swoją komendą zaprzysiężonych konspiratorów z bloku 19 i 26, z kuchni obozowej oraz personel z bloku 20, 21 i 28.

 

Działalność tej grupy konspiracyjnej trwała dość długo, bo aresztowania nastąpiły dopiero we wrześniu 1943 r. Jeszcze w końcu kwietnia 1943 r. „Lisowski”, wraz z siedmioma innymi więźniami wysłany został do obozu koncentracyjnego w Dachau na kurs „prowadzenia księgowości kuchni”.

 

 

Skierowanie na kurs „prowadzenia księgowości kuchni” do obozu koncentracyjnego w Dachau.

(dokument w zbiorach Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu)

  

Po powrocie z kursu to on udzielał instruktażu młodej więźniarce z obozu kobiecego – Zofii Posmysz.

 

Te spotkania miały wielkie znaczenie, tak dla Tadeusza Paolone, jak i dla Zofii Posmysz – późniejszej warszawskiej dziennikarki. Bardzo pięknie i dość szczegółowo opisała to w swym opowiadaniu pt. „Chrystus oświęcimski”, zamieszczonym w „Kwartalniku Literackim Wyspa”. Oto wyjątki z opowiadania:

 

„Tego pamiętnego dnia Aufseherin [nadzorczyni Annelise] Franz wkroczyła do kuchni nie sama. O krok za nią szedł więzień. Zatrzymała się przy moim «biurku» (...), powiedziała: «Ten więzień nauczy panią prowadzenia księgi». (…) Siedzieliśmy więc pochyleni nad księgą, głowa przy głowie, w bliskości urągającej regulaminowi, nie do pomyślenia tutaj, z innego świata pamiętanej. Nie rozmawialiśmy, obecność czujnej kapo Berty kazała mieć się na baczności. Jedno, drugie szybkie spojrzenie na nauczyciela zanotowało twarz o twardych, wyrazistych rysach, osadzonych głęboko oczach, uważnych, ale i dobrych. No i numer na pasiaku. Trzycyfrowy: 329. (...) Raz i drugi, kiedy nasze spojrzenia się spotkały, zobaczyłam w jego oczach uśmiech zachęty jakby, a może otuchy? Wodząc palcem, ostentacyjnie chyba, po kolumnach cyfr, «to wpisujesz tutaj, a to tutaj», potrafił przekazać mi wyjaśnienie jego niezwykłej obecności. (...) Zdołał też, miedzy jednym a drugim zapełnieniem strony cyframi, zapytać: «skąd jesteś i za co tu trafiłaś?». Gdy usłyszał, że za ulotki, powiedział: «to pięknie», co wydało mi się dziwne, a nawet przesadne wobec powodu tak błahego w porównaniu z posiadaniem broni czy choćby radia.

 

Niepostrzeżenie przyszło południe, godzina, gdy Franz udawała się na obiad. Przejrzała wyniki naszej pracy. «Also, wir gehen» [No więc idziemy] powiedziała. Czy coś rzekł na odchodnym, zrobił jakiś pożegnalny gest? Nie pomnę. Patrzyłam w ślad za nimi, gdy przez długą halę kuchni podążali do wyjścia. Tadeusz. Tak miał na imię, tyle zdążył powiedzieć mi o sobie. Nie wiedziałam wówczas, że to imię stanie się dla mnie sztandarem na dalsze życie, jeśli jeszcze miało być przede mną jakieś życie. Nie myślałam, że go jeszcze zobaczę. A przecież...”.

 

To było ich pierwsze spotkanie.

 

Zofia Posmysz

(zdjęcie w zbiorach Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu)

   

Wspominała dalej: „Nazajutrz znów siedzieliśmy obok, w tej nie do uwierzenia, niepojętej bliskości. To był dzień drugi, naznaczony pytaniem «czy masz nadzieję stąd wyjść?», pytaniem, którego ja od czasu karnej kompanii sobie nie zadawałam, zastępując je innym, jak przeżyć następną godzinę? Wprawdzie moja obecna, komfortowa wręcz, sytuacja dawała prawo do nadziei, jednakże będąc nie tak dawno na rewirze widziałam zmarłe na tyfus prominentki, więc... Zrozumiał widać moje wahanie, powiedział «to dobrze», co zdumiało mnie nie mniej niż wczorajsze «to pięknie». Spytałam, dlaczego dobrze, i w odpowiedzi usłyszałam słowa przeczące wszystkiemu, co się zwykło mniemać o nadziei. «Tutaj najszybciej wykańczają się ci, co mieli nadzieję: że za miesiąc skończy się wojna, że świat postawi Hitlerowi ultimatum, że alianci zbombardują garnizon SS».

 

Przed odejściem Franz chciała wiedzieć czy umiem już dosyć by podołać stojącemu przede mną zadaniu. Odrzekłam, że chyba sobie poradzę, co zagadnięty z kolei mój nauczyciel potwierdził: «Jasne, że sobie poradzi, pozostały drobiazgi, ale sama się z tym upora»”.

 

Tak zakończyło się ich drugie spotkanie. Los jednak był im łaskawy i, dzięki niemieckiej dokładności Franz, spotkali się po raz trzeci. Jak się okazało, było to najważniejsze spotkanie:

 

„I tak nastąpił dzień trzeci i ostatnie widzenie. Oraz to pytanie zadane w trakcie przeliczania Lagerstärke [stanu ilościowego więźniów obozu] na kaszę, na mąkę, czy na cukier. «Wierzysz w Boga?» Pamiętam, że się żachnęłam: Jak można pytać? W którymś z kotłów świszczała para, biegły do niego kucharki, krzyczała kapo, słyszałam to jakby przez watę w uszach, ale jego słowa były aż nadto wyraźne. «Bo wielu uważa, że jeśli jest możliwe coś takiego jak Auschwitz...» nie dokończył. Lecz to było wystarczająco przejmujące. Przypomniały mi się słowa matki: «Jeżeli na świecie jest zło, to pochodzi ono od szatana, nie od Boga». Nie wypowiedziałam ich jednak. Mama była kobietą niewykształconą, a ten więzień numer 329, mimo błazeńskiej mycki na głowie, wydawał się kimś światlejszym. (...) Koło zagrożonego wybuchem kotła wciąż trwała krzątanina, w pobliżu nas nie było nikogo. Na białej stronie buchalteryjnej księgi leżał mały metalowy przedmiot. Medalik. «Weź na pamiątkę ode mnie. Niech cię chroni. Strzeż go i, jeśli Bóg pozwoli, donieś do wolności»”.

 

To były jego ostatnie słowa i ostatnie spojrzenie na Zofię, która medalik ów na blok przeniosła w bucie, by uniknąć wpadki w czasie kontroli. Była bardzo wzruszona. Dopiero – jak pisze dalej: „Na najwyższej pryczy bloku dziesiątego, gdzie przez szyby pod dachem wpadały promienie zachodzącego słońca, oglądałam dar, twarz cierpiącego Chrystusa. Bez korony cierniowej na skroniach. Tą artysta uwieńczył nazwę na odwrocie: «Oświęcim». Wyryta pod nią data «1943» przypomniała mi, że niebawem skończę dwadzieścia lat”.

 

Tak zakończyło się spotkanie Tadeusza Paolone z Zofią Posmysz – więźniarką numer 7566, bezpośrednie spotkanie „oczy w oczy”. Kontakt jednakże nie został zerwany. Pozostał inny, możliwy i szeroko stosowany w obozach i więzieniach – grypsy. W swym opowiadaniu Zofia Posmysz wspomina również i o nich:

 

„W jego grypsach ani razu nie pojawiło się słowo miłość, ani nic, co by ją choćby sugerowało. Była w nich mowa o górskich ścieżkach, mrocznych ostępach leśnych, o strumieniach z tańczącymi nad nurtem pstrągami, o pewnym cmentarzu wojennym. (...) Nic o uczuciach, choćby sympatii lub przynajmniej o tym dlaczego pisze do mnie, dzieli swymi myślami, w jakimś stopniu sobą się dzieli. Lecz to mi w zupełności wystarczało. Wtykając zwitek papieru za belkę więźby dachowej szeptałam: «Nie budźcie miłości, dopóki nie zechce sama» – słowa zasłyszane, czy przeczytane, nie wiedzieć gdzie i kiedy. Cóż z tego, że tak naprawdę nic o nim nie wiedziałam? Ani kim był z zawodu, skąd, z jakiego miasta czy regionu pochodził, czy był wolny, czy żonaty? Zresztą ta akurat niewiadoma nie zajęła mojej myśli nawet przez moment. Był. Istniał. (...)

Raz jeden pozwoliłam sobie odwołać się do jego podarunku, medalika z głową Chrystusa. Ta twarz przywodziła mi bowiem na pamięć inną, tę Ubiczowanego z Piwnicy Piłatowej w Kalwarii Zebrzydowskiej, w którą się wpatrywałam uczestnicząc wraz z mamą w Pasji Wielkiego Tygodnia. Miałam świadomość, że moje listy, samoograniczające się, lękliwe, nie mogą mu się podobać. A przecież czytał je. I na ten odpowiedział specjalnie. W krótkim dwuzdaniowym grypsie: «Ten ubiczowany z piwnicy Piłatowej i Ten z medalika, mówią jedno: ‘Bądź wola Twoja.’ I ty to mów, ilekroć nań spojrzysz».

 

Ten gryps był ostatni.”

 

W taki sposób autorka wspomnień opisuje okoliczności, w jakich dowiedziała się o aresztowaniu Tadeusza Paolone:

 

„Essenfarerzy [więźniowie rozwożący jedzenie] zdejmowali kotły. Władek nie mrugnął na mnie, jak zwykle, gdy miał przesyłkę, ani pokręcił przecząco głową, gdy jej nie miał. Unikał mojego wzroku, wreszcie, tuż przed końcem rozładowywania znalazł sposobność, by się znaleźć w pobliżu. «Lisowski aresztowany. Jest w bunkrze. Zniszcz listy, jeśli je masz». «Lisowski?» Nie rozumiałam związku ze mną. «Tak, Lisowski. Tadek. Gdy znajdą jego grypsy, gestapo wydusi z ciebie, kto je przekazywał. Tu chodzi i o moją skórę, rozumiesz?» Ból. Kociołek, jakoś źle postawiony, upadł mi na nogę. Tej nocy Marta, moja lagrowa siostra, spaliła listy w palenisku kuchennego kotła”.

 

 

Chrystus Oświęcimski – medalik ofiarowany Zofii Posmysz przez Tadeusza Paulone

(zdjęcie w zbiorach Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu)

 

Kapitan Tadeusz Paolone został aresztowany. W jaki sposób gestapo poznało właściwe nazwisko „Lisowskiego” nie jest wyjaśnione Jedni twierdzą, że był to przypadek – jakiś więzień, pochodzący z okolic Limanowej, poznał go i w okrzyku powitalnym zawołał: „Paolone! Co ty tu robisz?”. Usłyszał to jeden z esesmanów i wiadomość przekazał gestapo, które aresztowało Tadeusza, od wielu miesięcy poszukiwanego.

 

Ludwik Kowalczyk – więzień oświęcimski numer 121336 – który w tym czasie pracował w obozowym szpitalu jako pielęgniarz, w swym nieopublikowanym „Kompendium o Oświęcimiu”, w rozdziale „Szpicle” pisze: „Olpiński zadenuncjował Lisowskiego z Tymbarku, który był członkiem organizacji podziemnej w Auschwitz («Paolone»). Odbyło się to tak: Boger powitał Lisowskiego w bunkrze 11 słowami: «Guten Abend Herr Leutnant Paolone» [Dobry wieczór Panie podporuczniku Paolone], po czym Lisowski został rozstrzelany”.

 

A w trakcie dalszego opisywania życia w obozie podaje:

 

„W połowie września 1943 roku aresztowano 74 polskich oficerów z HKB [szpitala obozowego] – Rudolfa Diema, Ksawerego Dunikowskiego, Władysława Fejkiela, Stefana Frölicha (kapo z Schreibstuby [kancelarii obozowej]), Edwarda Hulka, Kazimierza Kowalczyka, Hermana Langbeima, Henryka Sokołowskiego, Ludwika Worla, Paula Wienholda. Tadeuszowi Lisowskiemu udowodniono, że był zawodowym oficerem Wojska Polskiego i że się nazywa Paulone. 11 października 1943 r. wywołano tych więźniów i rozstrzelano na bloku 11”.

 

Natomiast Ludwik Rajewski – również więzień Oświęcimia – opisuje śmierć kapitana Paulone w swej książce pt. „Oświęcim w systemie RSHA”:

 

„Sprawa wojskowych w Oświęcimiu:

 

25 września 1943 r., w sobotę, po apelu wieczornym, wyczytani zostali przez blokowych różnych bloków więźniowie, których zaprowadzono przed kuchnię. 43 ludzi – bladych, pełnych wzruszenia, niespokojnych o swój los…

 

Polityczny oddział był w obozie – to zły znak – to na pewno śmierć.

 

Oskarżenie wypłynęło od Bogera – krwawy zbir rzucił pod adresem tych ludzi oskarżenie, za które grozić mogła tylko śmierć – oskarżenie o spisek wojskowy wewnątrz obozu. Płk [wł. ppłk] [Teofil] Dziama, płk [Juliusz] Gilewicz, mjr Bończa [wł. Zygmunt Bohdanowski ps. „Bończa”] i kpt. Lisowski-Paulony, jako główni oskarżeni byli zamknięci tydzień wcześniej – a teraz pozostałych zamykali do bunkru, by rozprawić się jak należy (płk [wł. ppłk] [Kazimierz] Stamirowski, adw. [Józef] Woźniakowski, adw. [Wacław] Szumański, kpt. Keller i wielu, wielu innych). Śledztwo trwało 16 dni – 16 dni męki i świadomości, że stąd się nie wraca. Pamiętam słowa wyryte w celi 8-mej, celi śmierci: «Ci, którzy weszli tutaj, porzućcie wszelką nadzieję».

 

Piekło tam było przez te 16 dni. Ile to razy wyciągały te zbiry naszych towarzyszy i prowadziły pod «ekran».

 

Nie wszyscy byliśmy przesłuchiwani – Zbyszek Mosakowski, 20-to letni chłopiec (był tydzień w obozie), Karol Karp – nr 626, Antek Szczudlik, Henryk Kalinowski i wielu innych bez przesłuchiwania, bez badania poszli pod ekran 11 października (ekran – podobny do kinowego – tylko czarny, pod tą ścianą rozstrzeliwano).

 

Przypadek tylko zrządził, że nas dwunastu zostało zwolnionych – dlaczego, trudno powiedzieć. Przecież szło tym zbirom o zniszczenie inteligencji polskiej, ewentualnych kierowników przypuszczalnej samoobrony więźniów. I właśnie 11 października między godziną 10.20 a 11.00, gdy kilku nas czekało w politycznym, dokąd przeprowadzono z bunkra na los jeszcze niepewny – w tym czasie rozprawiali się w krwawy sposób z ludźmi nieprzesłuchiwanymi, których jedyną winą mogło być tylko to, że byli Polakami. Inni przesłuchiwani, jak Gilewicz, Woźniakowski, Szumański, Lisowski-Paulony bronili się, tak samo jak i my, przed zarzutem spisku wojskowego – ich odpowiedzi i wyjaśnienia były bez znaczenia – sprawa, zanim powstała, była przesądzona. Wyrok śmierci na kilkudziesięciu ludzi – to «gwarancja spokoju w obozie». Jako pierwsi szli pod ekran płk Dziama i kpt. Tadeusz Lisowski-Paulony. Szli jak przystało na żołnierzy. Gdy podeszli pod «ekran», Dziama zwrócił się do katów wykonujących wyrok śmierci, Stiewitza i Clausena, z prośbą o niestrzelanie w tył głowy z «wiatrówki», lecz jak do żołnierzy – z pistoletów i prosto w twarz. Widać, że docenili odwagę tych żołnierzy – bo uwzględnili ich prośbę. Lisowski jeszcze krzyknął: «Niech żyje Wolna i Niep...» i to było ostatnie jego słowo.

 

Zginęli jak żołnierze, jak wierni synowie «Tej, co nie zginęła»”.

 

W kilka tygodni po egzekucji, 20 listopada 1943 r., w obozie sporządzono akt zgonu kpt. Tadeusza Paolone, w którym wpisano: „Oficer zawodowy Tadeusz Lisowski, syn Franciszka Lisowskiego i Julii Lisowskiej, z domu Homa, ur. 23 lipca 1909 r. w Krzywczycach koło Lwowa, zmarł 12 października 1943 r. na zapalenie opłucnej i płuc, co stwierdził doktor medycyny w Oświęcimiu (podpis nieczytelny).”

 

Akt ten przesłano do wiadomości rodzinie Tadeusza Paolone.

 

Akt zgonu Tadeusza Paolone wystawiony w obozie w Auschwitz 20 listopada 1943 r.

(dokument w zbiorach Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu)

 

Tak zakończył swą ziemską wędrówkę jeden z naszych bohaterskich rodaków – gorący patriota, który świadomie złożył na ołtarzu Ojczyzny najcenniejszy skarb – własne życie, dając w ten sposób przykład innym jak należy żyć i postępować, w imię wyższych idei oraz wspólnego dobra, jakim jest Ojczyzna.

 

Zofię Posmysz – więźniarkę z obozu kobiecego, którą Tadeusz uczył buchalterii kuchennej – o aresztowaniu „Lisowskiego” oficjalnie poinformowała jej „opiekunka” z SS, o czym pisze w swym opowiadaniu „Chrystus Oświęcimski”:

 

„Nazajutrz Aufseherin Franz zjawiła się w pracy wcześniej niż zwykle. Przez chwilę przyglądała mi się badawczo. «Mam nadzieję, że z nim nie korespondowałaś?», powiedziała. Udało mi się wydusić z siebie zdziwione: «z kim?» oraz wytrzymać przenikliwe spojrzenie. «Z kim? Z tym Tadeuszem, który cię uczył». Zaprzeczyłam. Zdawało mi się, że uwierzyła. «Nie tak dawno pytał jak sobie radzisz». Wydawało mi się, że czeka na moją reakcję, a gdy milczałam, dodała: «Na, pass bloß auf. Er wurde verhaftet» [Po prostu uważaj. Został aresztowany] (...)

 

Został rozstrzelany 11 października 1943 roku. Dowiedziałam się o tym nie od kogo innego, tylko od samej Aufseherin Franz. Raz jeszcze ukazała mi swą drugą twarz, twarz człowieka. «Schade um den Kerl» [Szkoda tego faceta] powiedziała cicho. To «Schade um den Kerl» zapadło mi w pamięci na zawsze”.

 

Tadeusz Paulone został rozstrzelany. Wydawać by się mogło, że ten epizod w życiu Zofii Posmysz został zakończony. A jednak nie. Pozostała jeszcze sprawa medalika, który otrzymała od niego ze słowami: „Strzeż go, donieś do wolności”. Tu rozpoczyna się nowa historia związana z tymi osobami – Tadeuszem, ofiarodawcą i Zofią, która pragnęła spełnić jego prośbę, donieść medalik do wolności. Oto fragmenty „Chrystusa Oświęcimskiego”, dotyczące tej historii:

 

„Wiozłyśmy «fasung» [przydział żywności] z głównego magazynu. Popychając wózek dostrzegłam w pewnej chwili coś, po co się schyliłam. Medalik. Widać jakiś przerażony Zugang [niedawno przybyły więzień] zobaczywszy na drodze esesmana, wyrzucił go w popłochu. Po wieczornym apelu obejrzałam medalik. Na metalowym łańcuszku owalna, aluminiowa blaszka z wytłoczonym wizerunkiem Matki Boskiej Szkaplerznej. Przyszło mi na myśl, że ten łańcuszek mógłby przygarnąć i mój skarb. Wydostałam go zza krokwi, spróbowałam czy zapinka przejdzie przez uchwyt ryngrafiku. Przeszła. Ściągnęłam z łańcuszka znaleziony medalik. Po chwili jednak, nie wiedząc co z nim począć, w odruchu jakby litości, ponownie nań nawlekłam. Następnie zawiesiłam na szyi.”

 

I dalej:

 

„(...) Esesman skorzystał z okazji, że Aufseherin Franz wyjechała na obiad, aby wtargnąć do brotkamery [pomieszczenia, gdzie przechowywano i porcjowano chleb]. Wpadł do baraku z wrzaskiem «antreten» [zbiórka] zaczął przetrząsać najpierw szuflady w jej kantorku, następnie półki z chlebem, wreszcie, gdy nic nie znalazł, rozkazał stojącym w szeregu więźniarkom pokazać ręce, odsłonić nadgarstki i szyje. Poczułam ziębnięcie twarzy i drobniutkie, obrzydliwe szczękanie zębów. «Zdjąć», rozkazał. Podniosłam ręce, dłonie jednak drżały, nie mogłam uporać się z zapięciem. «Los, runter damit!» [Już, w dół z tym!], ponaglił. Wtedy podbiegła Marta. Czułam na karku jej palce. A potem zobaczyłam. Zobaczyłam wpadający do worka łańcuszek.

 

Tropiciel biżuterii odszedł, a ja wciąż siedziałam na ziemi. Nie na wszystko, jak mi się zdawało, byłam gotowa. Marta pomogła mi wstać, wprowadziła do kantorka. «Masz», wyciągnęła rękę. Na jej dłoni leżał medalik. Mój, z głową Chrystusa. «Jak? Jak to zrobiłaś?» Tylko tyle zdołałam z siebie wykrztusić. «Zsunęłam go z łańcuszka. Do worka trafił ten drugi». Cud? Odżyła w pamięci chwila, gdy z błota Lagerstrasse [obozowej drogi] podniosłam aluminiową blaszkę z wizerunkiem Matki Boskiej Szkaplerznej. Czy nie dlatego tam się znalazł, prawie pod moim butem, aby ocalić moją bezcenną pamiątkę, Oświęcimskiego Chrystusa?

 

Do końca mojego pobytu w Birkenau, a i później, w Ravensbrücku i Neustadt-Glewe, przechowywałam medalik, a to w zakamarkach odzieży, a to w bucie, czasami w ciasno upiętych włosach, a raz, podczas szczególnie dokładnej rewizji – w ustach. Doniosłam go do wolności. I zachowałam do dzisiaj.”

 

Na tym jednakże nie kończy się historia medalika. Pani Zofia była dociekliwa i postanowiła poznać bliższe okoliczności jego powstania. Kto i kiedy go wykonał – i to w Oświęcimiu. Jak trafił do rąk Tadeusza i dlaczego przekazał go właśnie jej z prośbą – „donieś do wolności”. Rozpytywała znajomych więźniów, a także jubilerów, jednakże – zdawało się – bezskutecznie. Wszystko jednak ma swój czas. Po sześćdziesięciu latach – na prośbę kustosza muzeum Auschwitz-Birkenau – pani Jadwigi Dąbrowskiej – przyjechała znów do Oświęcimia by wziąć udział w nagraniu filmowej relacji z pobytu w karnej kompanii w Budach. I oto dalsza relacja pani Zofii:

 

„Medalik został sfotografowany w archiwum – Muzeum gromadzi eksponaty tego rodzaju, przejawy twórczości więźniów. Pani Jadzia Dąbrowska, przejęta jego historią, przyrzekła dołożyć starań, aby ustalić, kto go wykonał. Dzięki jej pośrednictwu poznałam panią Hannę Ulatowską, profesora uniwersytetu w Dallas, również byłą więźniarkę Auschwitzu, dokąd jako jedenastoletnia dziewczynka trafiła z powstania warszawskiego wraz z matką i bratem. Pani Hanna pisze pracę na temat twórczości więźniów, stąd jej częste wizyty w Muzeum w Auschwitz-Birkenau, a także spotkania z byłymi więźniami. Okazało się, że pani Hanna zna kogoś, kto mógłby coś wiedzieć na temat oświęcimskiego medalika z Chrystusem, bowiem w obozie zatrudniony był w pracowni, nazwijmy to, artystycznej, w której więźniowie wyrabiali dla esesmanów różnego rodzaju przedmioty, dzieła i dziełka, poczynając od płaskorzeźb, drzeworytów, figurek, obrazów, a kończąc na biżuterii wytwarzanej z zagrabionych na rampie złotych monet. Ten ktoś mieszka w Gdańsku, jest rzeźbiarzem, twórcą kilku pomników. Nazywa się [Wiktor] Tołkin. Pani Hanna (...) spotyka się także z Tołkinem, właśnie ze względu na jego obozowe losy. Zagadnie go o medalik z Chrystusem.

 

(...)

 

Boże Narodzenie roku 2004. (...) Spotykamy się z panią Hanią. I słyszę, że Wiktor Tołkin bardzo się moim medalikiem zainteresował: jaki ma kształt? Czy nie ryngrafu? Ile uchwytów? Jeden, dwa? I wyraził pragnienie zobaczenia go. Cóż, że leży w szpitalu? Prosi, żebym przyszła.

 

(...)

 

Wiktor Tołkin. Szczupły, siwowłosy, o pociągłej, zaskakująco młodej twarzy. Ile też lat miał tam? Padają rytualne między byłymi więźniami pytania: ilu cyfrowy numer, Auschwitz główny czy Birkenau, który blok, jakie komando? I wreszcie ostatnie: o medalik. Podając mu go, opowiadam jak do mnie trafił. Gdy słyszy nazwisko ofiarodawcy, nieruchomieje. «Lisowski? Paolone? Od niego pani dostała?». Jest zelektryzowany. «To by się zgadzało», mówi raczej do siebie, ledwo dosłyszalnie. Podnosi medalik do oczu, ręce mu drżą, drży głos. «Paolone... To przecież on umożliwił mi... Byłem w kartoflarni, on był zastępcą kapo. Sprawnie mi szło obieranie, to sobie czasami pozwalałem na jakąś przyjemność – raz i drugi wyrzezałem w brukwi figurkę. Zobaczył to, powiedział: ‘masz zdolności’ i spowodował, że dostałem się do takiej grupy plastyków...». Milknie, bardzo wzruszony. «Nieodżałowany człowiek...». W drżących palcach obraca medalik, znów go podnosi do oczu. «Jeszcze jeden podobny wykonałem z Matką Boską. Też dla niego». Nagłe rozwarcie w pamięci luki: stolik z buchalteryjną księgą, wyciągnięta nad nią dłoń, a na niej... Tak, na niej dwa medaliki. «Wybierz, który wolisz». Teraz i mnie drży głos. «Wiem, widziałam ten medalik. Otrzymała go koleżanka o imieniu Ellen». Wiktor Tołkin. To jego palce, jak «rylec pisarza biegłego» wyrysowały w srebrnej blaszce bolesną twarz Chrystusa. Chrystusa Oświęcimskiego.”

 

Tak kończy się opowiadanie pani Zofii Posmysz o Chrystusie Oświęcimskim i o Tadeuszu – kapitanie Paolone.

 

Wróćmy jeszcze do cytowanego już listu narzeczonej Tadeusza, pisanego z francuskiej miejscowości La Hauteville  i wysłanego 20 września 1946 r. do Argentyny, gdzie mieszkała matka kapitana. W poniższym cytacie wspomina o tym, w jakich okolicznościach trafiły do niej ostatnie pamiątki po narzeczonym:

 

„Przy egzekucji był atleta cyrku Staniewskich, który był strażnikiem bunkra. Wieczorem przed rozstrzelaniem, gdy Tadeusz wiedział, że śmierć mu pisana, postarał się o przemycenie do p. Br. Budyna książeczki i medalika z prośbą o doręczenie mnie. «To są jedyne rzeczy, które mogę jeszcze mej narzeczonej posłać».

 

Ostatnim jego życzeniem było, aby jego przełożeni dowiedzieli się, «że nie przyniósł ujmy mundurowi, który nosił i nie zawiódł oczekiwania jakie jego przełożeni w nim pokładali». Jak więc Pani widzi, umarł jak wielki Polak z myślą nie o rodzinie, i nie o mnie, ale o Polsce.”

 

I dalej wyznaje pani Roma:

 

„Byłam z nim przez siedem lat związana i bardziej może związało mnie z nim więzienie niż okres szczęścia, jaki z nim przeżyłam. Bardzo być może, że ja też kiedyś znajdę kogoś, kogo będę mogła nazwać swoim mężem, niemniej jednak wątpię, abym znalazła kogoś, kto stałby tak wysoko jak Tadzio. Tacy idealiści jak on nieczęsto się trafiają i gdy w dzisiejszych czasach przyglądam się różnym ludziom, widzę dokładnie różnicę między nim a innymi. Widziałam ją zresztą zawsze.”

 

W dalszej części listu pani Roma pisze, że spotkała osoby, które twierdziły, że Tadeusz nie został rozstrzelany, a jedynie wywieziony z karnym transportem do innego obozu. Czekała więc na jakieś pomyślne informacje. Kiedy jednak okazało się, że rozstrzelanie w Auschwitz było faktem, postanowiła przesłać matce Tadeusza jego książeczkę do nabożeństwa, pisząc:

 

„To jest rzecz, która towarzyszyła mu i była pociechą we wszystkich cierpieniach i zwątpieniach życia obozowego. Oblałam ją kiedyś łzami, szczególnie, gdy odczytywałam najbardziej zniszczone miejsca – Litanię do Matki Boskiej i modlitwę duszy opuszczonej przez wszystkich. Trzy i pół roku więzienia niemieckiego to niemało i ma Pani rację mówiąc, że przeszedł przez piekło. Do przetrzymania pomogła mu książeczka, którą przesyłam Pani, oraz głęboka wiara w Boga i umiłowanie słuszności sprawy. Chciałabym bardzo, aby żył bez względu na to, czy zostałby moim mężem, czy nie, uważam bowiem, że odrodzenie naszego narodu, a może nawet całej ludzkości leży w ludziach podobnych jemu.

 

Przepraszam, że list jest tak długi, ale nie chciałam go pisać na raty. Wolę mieć to już poza sobą. Już trzy lata prawie po śmierci Tadeusza, ale zawsze takie roztrząsanie jego życia jest dla mnie bolesne i wstrząsające, tym bardziej, że długo w nią nie wierzyłam”.

 

Jakże niezwykłe i bogate przeżycia opisuje pani Roma – od bardzo bolesnych, jakich doznała, poprzez te najserdeczniejsze. Dzięki temu listowi wyraźniej widzimy postać kapitana Paolone i jego narzeczonej – Romy Sygnarskiej – a także rodziny Tadeusza, tej w Tymbarku i tam, w dalekiej Argentynie, w której, mimo upływu lat, nadal trwa pamięć o tych, którzy już odeszli oraz przechowuje się po nich pamiątki jako bezcenne skarby, czego najlepszym dowodem jest zachowany i przesłany nam list pani Romy, która pisała go ponad 60 lat temu.

 

Dzięki tym pamiątkom i życzliwej pamięci wielu osób, możemy poznać nie tylko Tadeusza Paolone „Lisowskiego”, ale także i wiele innych postaci, jakie związane zostały z jego życiem. Trudno tu wymienić wszystkich, by oddać im hołd i cześć za trwanie w polskości mimo cierpień i upokorzeń, jakich doznawali w czasie okupacji, a szczególnie w czasie przetrzymywania w obozach. Widzimy jednakże, że ofiara ich życia nie poszła na marne, że dzięki nim nasza Ojczyzna znów cieszy się wolnością, że wielu ludzi „uszlachetniło” się, odzyskało swą „ludzką twarz” – choćby Aufseherin Annelise Franz, kiedy wobec pani Zofii wypowiedziała: „Schade um den Kerl”.

 

Ile to wątków związanych jest z jednym życiem, w cudowny sposób łącząc się w logiczną całość. Ile jest tu do przemyślenia, ile wzorów do naśladowania i ile pytań, na które nigdy nie znajdziemy odpowiedzi. Warto jednak postawić jeszcze jedno związane z kapitanem Paolone – oświęcimskim więźniem – czy Tadeusz musiał zginąć w obozie?

 

Przecież miał w rodowodzie pochodzenie włoskie, Włosi zaś w tym czasie byli sprzymierzeńcami Niemiec. Gdyby to ujawnił i okazał nieco skruchy, powiedział, że on także pragnie służyć idei Hitlera i Mussoliniego – zapewne zostałby ułaskawiony. Może zostałby jedynie wcielony do jakiejś jednostki wojskowej na froncie by nadal walczył – lecz już po drugiej stronie. Iluż to było takich. Być może i on tak myślał i rozważał, jednakże tak nie postąpił. Czuł się bowiem obywatelem polskim, patriotą i dlatego poddał się cierpieniom, a w końcu życie swe złożył na ołtarzu Ojczyzny.

 

Składając cześć Jego pamięci pragniemy wyrazić pragnienie, by dla nas wszystkich – szczególnie zaś dla młodych - był wzorem do naśladowania.

 

 

Opracowanie: Stanisław Wcisło

 

 

 

 

 

Wybrana bibliografia

 

 

Auschwitz 1940-1945. Węzłowe zagadnienia z dziejów obozu, t. IV, Ruch Oporu, red. W. Długoborski, F.Piper, Oświęcim-Brzezinka 1995.

 

Cyra A. Ochotnik do Auschwitz. Witold Pilecki (1901-1948), Oświęcim 2000.

 

Garliński J., Oświęcim walczący, Warszawa 1992.

 

Kowalczyk L. Kompendium o Oświęcimiu, (rękopis).

 

Księga Pamięci. Transporty Polaków do KL Auschwitz z Krakowa i innych miejscowości Polski Południowej t. 1, red. F. Piper, I. Strzelecka, Warszawa-Oświęcim 2002.

 

Legutko W. Zarys historji wojennej 4-go Pułku Strzelców Podhalańskich, Warszawa 1929.

 

Posmysz Z. Chrystus Oświęcimski, „Wyspa. Kwartalnik Literacki”, nr 1/2008.

 

Rajewski L., Oświęcim w systemie RSHA, Warszawa-Kraków 1946.

 

Rocznik oficerski 1939. Stan na 23 marca 1939, red. R. Rybka, Kraków 2006.

 

 

Ponadto autor przeprowadził wywiady z następującymi osobami: Alojzym Bubulą, Franciszkiem Bubulą, Maria Gancarczyk, Walentym Gancarczykiem, Marią Kapturkiewicz, Michałem Kapturkiewiczem, Józefem Krzyżakiem, Józefem Kulpą, Michałem Macko, Rubenem Pauloni, Zofią Posmysz, Marią Pulit, Barbarą Schwabe-Rogozińską, Władysław Wietrznym.

 


Informacja o autorze: Stanisław Wcisło (ur. 25 lipca 1930 r. w Ostrowach nad Okszą k. Częstochowy): z Tymbarkiem związany od 1948 roku, kiedy to rozpoczął edukację w tamtejszym Spółdzielczym Liceum Przetwórstwa i Handlu Ogrodniczego, będąc jednym z pierwszych jego absolwentów. W latach 1950-1986 nauczyciel tejże szkoły, obecnie funkcjonującej jako Zespół Szkół im. Komisji Edukacji Narodowej w Tymbarku. Społecznik, pasjonat i znawca historii regionu, szczególnie dziejów Tymbarku i tamtejszego dworu. Swoją wiedzą, dotyczącą historii małej ojczyzny, chętnie dzieli się w trakcie spotkań z młodzieżą czy publikując artykuły w lokalnej prasie.

Limanowskie Stowarzyszenie Historii Ożywionej Jabłoniec 1914
Adres: ul. T.Kościuszki 6, 34-600 Limanowa
KRS: 0000485295
NIP: 7372203252
REGON: 122988528
Partnerzy:
Ta strona wykorzystuje pliki cookies i inne technologie. Korzystając z witryny wyrazasz zgodę na ich używanie.Dowiedz się więcejRozumiem